O studiach i czasie mistrzów, o naukowej drodze od literaturoznawstwa do językoznawstwa zaangażowanego, o domowej biblioteczce i „Ani z Zielonego Wzgórza”, o serialach i dyskursie medycznym oraz o etnografii i gramatyce, bez której nie ma literatury – mówi dr Diana Saniewska z Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku. – Dla mnie język jest czymś żywym i reaktywnym, tkliwą tkanką życia społecznego. Czymś, co należy raczej obserwować niż oceniać – podkreśla.
Najpierw tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, potem tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie językoznawstwa. Czyli można o Pani powiedzieć filolożka spełniona?
Dr Diana Saniewska z Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku: Mam nadzieję i życzę sobie, żebym nigdy tak o sobie nie pomyślała. Spełnienie ma w sobie coś definitywnego, daje wprawdzie satysfakcję, ale też oznacza jakieś zamknięcie. Jestem zadowolona z tego, co robię i ekscytuje mnie to, co jeszcze mogę robić, a dzięki temu myśleć o sobie, że jestem – pozostawiam na marginesie rozstrzygnięcie filolożką, panią filolog, a może filologinią – nienasyconą. A jeśli się spełnię w tej dziedzinie, chciałabym mieć odwagę, żeby tego nienasycenia zaznawać gdzie indziej.
Jak to się stało, że – zajmując się naukowo literaturoznawstwem – zainteresowała się Pani badawczo także językoznawstwem?
W czasie pierwszych studiów doktoranckich – literaturoznawczych - zdarzyło mi się do spółki z koleżanką, doktorantką - językoznawczynią napisać kilka artykułów, w których połączyłyśmy analizę literacką z analizą językową. Podczas obrony doktoratu koleżanki, jej promotorka przyznała, że choć nie wierzyła w powodzenie tych naszych przedsięwzięć, ich efekty okazały się nadspodziewanie dobre. To był czerwiec. Dwa tygodnie później odbyła się moja obrona, a w październiku byłam już doktorantką na językoznawstwie.
Oczywiście rzecz nie polega tylko na splocie okoliczności, na szczęśliwym przypadku. To były raczej takie genialnie koincydencje, które pomogły mi odkryć moją drogę, nasunęły pomysł na mnie jako naukowca odmawiającego wyboru między zainteresowaniem literaturą a językiem. Traktuję filologię jako całość. I dorzucam do niej jeszcze logopedię zaliczaną do lingwistyki stosowanej. Pierwsze intuicje, że tak można, rozbudziła we mnie bodaj czy nie studencka jeszcze lektura „Poetyki w świetle językoznawstwa” Jakobsona. Pomógł mi też w naukowej samoidentyfikacji trwający do dziś flirt z kognitywistyką. Jednak – wiem to dopiero od niedawna – moją największą miłością jest etnografia, która siłą rzeczy uobecnia się i w literaturoznawstwie, i w lingwistyce, i w tym, co można nazwać dyskursem. W tej przestrzeni mentalnej chcę rozwijać swoją koncepcję językoznawstwa krytycznie zaangażowanego.
Czyli kierunek językoznawstwo? W końcu – przywołując Słowackiego – ważne jest, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa.
Wykładam – na polonistyce i na logopedii – między innymi gramatykę opisową języka polskiego – fonetykę, morfologię i składnię – przedmioty reprezentujące „twarde” językoznawstwo, które wywołuje wśród studentów raczej frustrację niż entuzjazm. A jednak, bez gramatyki nie ma literatury, bo literatura to przecież… język, choć na pierwszych latach studiów nie jest to wcale oczywiste. I ja sama zresztą nie poszłam na polonistykę, żeby się uczyć przedmiotów językoznawczych, ale pamiętam, że na egzaminie z gramatyki historycznej pani profesor z pewnym zdziwieniem w moim papierowym indeksie wpisywała piątkę pod piątką z egzaminu z literatury. I być może wtedy jeszcze to nie było dla mnie jasne, ale teraz jestem przekonana, że być filologiem i nie znać gramatyki, to jak być lekarzem i nie znać anatomii. Dlatego na pierwszych zajęciach z fonetyki oglądamy świetną mowę motywacyjną doktora Webbera z „Grey’s Anatomy”[1], którą pozwoliłam sobie dostosować dla polonistów.
Serialowi „Chirurdzy” też nie są przypadkowi. Jeśli spojrzeć na tytuły moich rozpraw – Choroba i terapia. List romantyczny w perspektywie nauk o emocjach, a później Dyskurs medyczny w ujęciu lingwistycznym na przykładzie afazji – widać pewną ciągłość zainteresowań, a w końcu też ich klamrę – dyskurs medyczny. Aktualnie to jest centrum moich naukowych poszukiwań, ale centrum dość rozległe, bo rozpościerające się od medycyny narracyjnej, lingwistycznych wymiarów disability studies, przez językowe obrazy chorób, po kinesiology taping w sferze orofacjalnej. Rozpoznanie tego rozwijającego się w polskiej praktyce logopedycznej nurtu będę prowadzić w ramach ministerialnej „Doskonałej Nauki II”. Wygląda na to, że połączenie kompetencji literaturoznawcy, językoznawcy i logopedy daje mi sporą swobodę w eksplorowaniu interesujących mnie obszarów w sposób bardziej harmonijny niż fragmentaryczny. Najchętniej więc określiłabym się jako badaczka dyskursu medycznego.
A wszystko zaczęło się na Uniwersytecie w Białymstoku, gdzie Diana Saniewska została studentką filologii polskiej. Co było impulsem do podjęcia tych właśnie studiów? Tradycje rodzinne, łatwość przelewania myśli na papier, a może książki, od których trudno było się oderwać?
„To” się na pewno nie zaczęło na Uniwersytecie w Białymstoku, choć mam nadzieję, że tu się rozwinie. To znaczy mam takie poczucie, że uczelnia jest miejscem, w którym chcę być. A zaczęło się w Goniądzu, w domu przy parku, gdzie moja Mama postanowiła stworzyć biblioteczkę, w której znajdzie się wielotomowy reprint legendarnej encyklopedii Gutenberga, zamawiany z katalogu wydawnictwa wysyłkowego. Te książki w zielonych płóciennych oprawach ze złotymi literami były piękne, i było ich wiele. Oczywiście, że nie przeczytałam wszystkich od deski do deski. Ale samo obcowanie z dziełem tak monumentalnym, otwierającym bezkresny horyzont, rozbudziło chyba pragnienie wędrowania po książkach – tych i innych – bez końca. Fascynuje mnie wszystko, co ludzkie, a więc humanistyka w ogóle, ale naturalnie filologia jest tu pierwsza – bo w tych paczkach z wydawnictwa przychodziła również klasyka literatury polskiej i współczesna beletrystyka. Wybieranie tych wszystkich tytułów – to był początek. W tle pojawiają się tu jeszcze przepastne niebieskie segregatory „Świata Wiedzy” przeglądane z Tatą – szczególnie dział poświęcony zwierzętom; sympatia do tego, co żywe została mi do dziś. A później poszłam do małomiasteczkowej szkoły, w której kolejne polonistki mówiły mi, że też na pewno będę… polonistką, a ja z czasem zaczęłam myśleć, że nie polonistką, tylko doktorem, wykładowcą, naukowcem. Pojawił się też jakiś rodzaj buntu wobec tego „skazania” na polonistykę, więc może dobrze, że kiedy trzeba było wybierać kierunek studiów, w białostockiej ofercie nie było psychologii.
Jak wspomina Pani czas studiów na UwB?
Z jednej strony to był czas mistrzów oraz zróżnicowanych intelektualnych fascynacji, bo obok Freuda interesowała mnie Maria Janion, obok Flauberta Virginia Woolf, obok Mickiewicza Krystyna Miłobędzka, a w końcu obok profesor Elżbiety Dąbrowicz, promotorki mojego pierwszego, romantycznego, doktoratu pojawiła się profesor Elżbieta Awramiuk, promotorka doktoratu afazjologicznego. Nigdy wcześniej i już nigdy później nie czytałam tyle, co wtedy, chociaż trudno to może nazwać czytaniem, bo pochłaniałam wszystko, co wpadało mi akurat w ręce, łącznie z tym, co kiedyś nazywano pogardliwie literaturą dla kucharek. Bywało, że w siedem dni przyswajałam osiem książek. Tak, szybko czytam, ale zachłanne czytanie nie daje przyjemności, więc moje czytanie z wyboru przebiega trochę inaczej: daje czas na zaktywizowanie neuronów lustrzanych. Łączy ono przyjemne z pożytecznym, ponieważ wprowadza nie tylko wiedzę – karmi to moje nienasycenie – ale też rozwija empatię poznawczą i emocjonalną, nie mówiąc już o tym, że oddala widomo demencji w jesieni życia. Z drugiej natomiast strony studia to był czas relacji. Z kilkunastoletniej już perspektywy wydaje mi się, że później nie zawiera się tak autentycznych przyjaźni.
Pamięta Pani książkę, która „została” z Panią przez lata?
Oczywiście – „Ania z Zielonego Wzgórza” i kolejne tomy opowieści o jej losach. To była recepta na oswajanie świata. Był czas, kiedy chciałam być Anią i mieć rude włosy, co się nigdy – a może tylko jeszcze – nie spełniło. Zachowałam te książki do dzisiaj w swojej biblioteczce i żywię nadzieję, że stąd w odpowiednim momencie trafią w ręce najmłodszych w naszej rodzinie. A później byli już „niewinni młodzi czarodzieje”, którzy stoją zaraz obok „Ani”, bo szybko urzekł mnie romantyzm wykładany przez profesor Dąbrowicz. Mam szczęście, że spora część mojej pracy polega na czytaniu. Bywa, że trudno to wyjaśnić komuś postronnemu, ale kiedy pod kocem i z kubkiem parującej herbaty czytam, to pracuję (uśmiech). Nie muszę chyba mówić (ale powiem), że kocham swoją pracę.
Po studiach pierwsze kroki zawodowe stawiała Pani w agencji marketingu internetowego, ale była też współpraca z Wydawnictwem UwB, później z Wydziałem Filologicznym. To już 15 wspólnych lat?
Kiedy się te wszystkie lata zsumuje, to rzeczywiście ich liczba jest niemała: jakieś czterdzieści procent swojego życia spędziłam na UwB. To, co działo się zawodowo po drodze – marketing SEO, copywriting czy redagowanie tekstów – było szkołą warsztatu. Uważam, że bezcenną.
Obecnie ma Pani również uprawnienia do nauczania języka polskiego jako ojczystego, podyplomowe studia z zakresu logopedii i podyplomowe studia edukacji seksualnej. Nie zatrzymuje się Pani w rozwoju… Nauka to Pani życie?
To chyba za dużo powiedziane, bo udaje mi się jeszcze znajdować czas na aktywności inne niż naukowe, chociaż muszę przyznać, że często przegrywają one z „książkowymi” – bo lubię po prostu wiedzieć. Lubię też myśleć, że nauka jest stylem życia, a naukowcem się jest zawsze, a nie od godziny do godziny. A kiedy to mówię, mam w głowie poezję: „Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie”.
Jak doktor literaturoznawstwa i językoznawstwa patrzy na współczesną polszczyznę? Niektórzy twierdzą, że cechują ją głównie: ubóstwo słownictwa, wulgaryzmy i zapożyczenia.
Dla mnie język jest czymś żywym i reaktywnym, tkliwą tkanką życia społecznego, intelektualnego i emocjonalnego. Czymś, co należy raczej obserwować niż oceniać. Oczywiście pewnie przyjemniej byłoby przyglądać się temu, co piękne – sama zresztą bardzo lubię słuchać, kiedy ludzie ładnie mówią z wyboru – dlatego, że chcą tak mówić. Jestem jednak daleka od krytycyzmu wobec tych, którzy takiej potrzeby nie mają. Ubóstwo słownictwa, wulgaryzacja wypowiedzi czy wszechobecne zapożyczenia to kwestia kultury, a nie języka. Język jest tylko symptomem tego, co dzieje się w rzeczywistości pozajęzykowej. A dzieją się też rzeczy dobre – mam tu na myśli na przykład język inkluzywny, czyli taki, dzięki któremu możemy świadomie dbać o komfort naszych rozmówców niezależnie od ich wieku, płci, pochodzenia, stanu zdrowia fizycznego czy psychicznego, afirmować neuroróżnoroność – i to nie tylko wśród bliskich nam osób, ale też w miejscach nauki, pracy, rozrywki, rekreacji. Język „dzieje się” wszędzie i wszędzie powinien być dobry, w sensie: dobry dla ludzi, a to wcale nie musi oznaczać, że ma reprezentować najwyższy rejestr polszczyzny.
Co powinni zrobić rodzice, szkoły, uczelnie, aby rozwijać język młodych ludzi?
Czytać. Rozmawiać. Być uważnym. Nie jesteśmy monadami i potrzebujemy interakcji w języku – mówionym, pisanym, palcowym, obrazkowym, dlatego warto znać różne. Język, niezależnie od formy, wyrazi to, co może wyrazić. Ważne więc, żeby poznawać świat, być wrażliwym. Dziś to jest chyba trudniejsze niż kiedykolwiek, bo żyjemy w świecie określanym jako VUCA[2] – już nawet ten akronim brzmi nieprzyjaźnie – w którym chyba tylko sami możemy być źródłem wewnętrznego dobrostanu. Mimo wszystko wyobrażam sobie uniwersytet jako przyjazną przestrzeń spotkania, życia intelektualnego i towarzyskiego, ale też przestrzeń wrażliwą na traumę, bo mało kto dziś nie jest nią obciążony. Język jest zawsze uprzedni wobec rzeczywistości, co wiemy od kognitywistów, a przy tym jakoś zdradza to, co się dzieje w świecie – dobrego i złego. Chciałabym, żeby językoznawcy ze swoją umiejętnością analizy żywych zjawisk językowych mieli udział w tworzeniu przyjaznego życiu środowiska, bo na nich też spoczywa społeczna odpowiedzialność humanistyki.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Marta Gawina
[1] Dr Richard Webber do lekarzy stażystów: „Each of you comes here today hopeful, wanting in on the game. A month ago, you were in medschool being taught by doctors. Today... youare the doctors. The seven years you spęd here as a surgical rewident will be the best and worst of your life. You will be pushed to the breaking point. Look around you. Say hello to your competition. Eight of you will switch to aneasier specialty. Five will crack under the pressure. Two of you will be asked to leave. This is your starting line. This is your arena. How well you play, that’sup to you”; „Grey’s Anatomy”, sezon 1, odcinek 1.
[2] Z ang. volatility – zmienność; uncertainty – niepewność; complexity – złożoność; ambiguity – niejednoznaczność.
Fot. Zuzanna Litwinko
Strona internetowa powstała w ramach projektu „Nowoczesny Uniwersytet dostępny dla wszystkich”
(umowa nr POWR.03.05.00-00-A007/20) realizowanego w ramach Programu Operacyjnego Wiedza Edukacja Rozwój.
W ramach naszego serwisu www stosujemy pliki cookies zapisywane na urządzeniu użytkownika w celu dostosowania zachowania serwisu do indywidualnych preferencji użytkownika oraz w celach statystycznych. Użytkownik ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej. Więcej informacji można znaleźć w Polityce Prywatności Uniwersytetu w Białymstoku. Korzystając ze strony wyrażają Państwo zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z ustawieniami przeglądarki.